Archive for Piotr Morawski

Szczelina

Śmierć człowieka gór cz. 2

SZCZELINA

– Czy ja wyglądam jak wdowa? – pyta Olga Morawska. Na spotkanie przyszła z 2–letnim synem Gustawem. Starszy o 2 lata Ignacy pojechał gdzieś z wujkiem. Olga zapewnia, że tak jest lepiej, bo gdyby byli obaj, „roznieśliby knajpę na strzępy”. tym razem skończyło się na jednej zbitej solniczce i jednej zaginionej. Odnalazła się kilka dni później w domu.

Chłopcy powoli zaczynają rozumieć, co to znaczy że tata poszedł do nieba. Coraz częściej o nim rozmawiają. Gdy zapytali po raz pierwszy chciała płakać.

Zadzwonię do ciebie jutro…

– Gardło się ścisnęło. Łzy naszły do oczu… ale postanowiłam sobie, że jak ja zacznę płakać to oni przestaną pytać o Piotrka. A mi zależy żeby pamiętali, żebyśmy o tym mówili. Przecież mi nie jest przykro, że oni pytają, ale dlatego, że Piotrek nie żyje. Zacisnęłam zęby i odpowiedziałam – opowiada Olga. Chłopcy nabrali śmiałości. Ignacy zapytał ostatnio czy w niebie tata chodzi w czapce. Odpowiedziała, że oczywiście, przecież chłopaki zawsze chodzą w czapkach.

– Ignacy często opowiada jakieś historie, przypomina sobie co robił z tatą. Zawsze tą są prawdziwe historie, ma świetną pamięć. „A pamiętasz mamo jak wracaliśmy z tatą z przedszkola i cię spotkaliśmy?”, „A pamiętasz jak tata przywiózł naszego kota Marmurkę?” – mówi Olga.

piotr_morawski_szczyt

Jej samej wytłumaczenie śmierci Piotra nie przyszło łatwo. Przez kilka dni nie docierało do niej, że to prawda. Nawet gdy już wszystko było powiedziane. Nawet gdy było to wydarzenie dnia w telewizji… Właściwie do końca nie przekonał jej nawet telefon z kondolencjami z kancelarii prezydenta.

Gdy leciała do Nepalu, była przekonana, że zastanie go na lotnisku.

– Oglądałam film o Wandzie Rutkiewicz. Jej matka myśli, że córka jest gdzieś w klasztorze w Himalajach. Pomyślałam sobie: „No tak, stara kobieta”. I teraz to spotkało mnie… – mówi.

Gdy wylądowała na lotnisku w Katmandu, poszukiwała wzrokiem Piotra. Nie było go. Na przeciwko wyszedł tylko Peter Hamor… jego partner.
– Wtedy zrozumiałam, że Piotr naprawdę nie żyje, że to nie był żaden głupi kawał. Chciałam umrzeć na tym lotnisku – mówi.
„Kochanie, zadzwonię do ciebie jutro z bazy, może się uda pogadać dłużej” – to był ostatni sms, jakiego wysłał.

– Nie chodzi o to, że nie miał czasu. To ja go nie miałam. Nigdzie się nie spieszyłam. Wszystko przecież zdążymy zrobić – mówi.

Poznali się na imprezie w podwarszawskich Łomiankach. Przypadki sobie do gustu, być może dlatego, że mieli wspólną pasję. Uwielbiali podróże. Na pierwszą wspólną wyprawę pojechali do Karpacza. Autostopem. W Karkonoszach nie dopisywała pogoda, dlatego spakowali plecaki i ruszyli dalej, trochę na oślep. Wylądowali… w Barcelonie. Piotr jechał z uczelni na konferencje, później zostawał i zwiedzali. Grecja, Dania, wyprawa stopem z Pekinu do Szanghaju, na pół roku na
stypendium do Durbanu. Oświadczył się na Nord Capie.

Do gór wrócił dzięki żonie. W latach 90-tych chodził trochę po Tatrach ale kariera naukowa wzięła górę.
Olga Morawska: – Ja czytałam te wszystkie książki o Wandzie Rutkiewicz, o Zawadzie, chodziłam na spotkania z wielkimi alpinistami, Leszkiem Cichym czy Krzysztofem Wielickim… zaczęłam mu mówić: „Skoro tak ciągle myślisz o tych górach, to dlaczego do tego nie wrócisz?”.

100 dolarów piechotą nie chodzi

Dwa miesiące przed ślubem, z ciekawości, poszedł na spotkanie Klubu Wysokogórskiego Warszawa.

Planowano wyjazd na siedmiotysięczny Chan Tengri. Ustalano szczegóły transportu z bazy wojskowej Majda Adyr do bazy, z której zamierzano przypuścić atak. W dyskusję włączył się chłopak z drugiej strony sali.

Zapytał czy zamiast lecieć do bazy helikopterem nie lepiej przejść się na piechotę. Dla rozruszania kości. Różnica jest taka, że śmigłowcem leci się 20 minut a na piechotę idzie 4 dni. Ale idąc nie potrzebujesz aklimatyzacji… Wszyscy spojrzeli z politowaniem. Bez przesady, to żaden argument, warto jednak dopłacić te 100 dolarów za śmigłowiec.

– To co, nikt się nie pisze? – zapytał chłopak. Piotrek podniósł rękę.

100 dolarów jednak przemówiło mu do wyobraźni. Poszli we dwóch. Tak spotkał się z Marcinem Kaczkanem, z którym pracował na Politechnice Warszawskiej. Właściwie ich pokoje dzieli 100 metrów a jednak nigdy wcześniej o sobie nie słyszeli. Podczas wędrówki trochę się poznali.
Narzucili ostre tempo, zamiast czterech dni, szli trzy.

– Gdy wchodzisz coraz wyżej, wychodzą coraz to nowe choroby. A to brzuch boli a to głowa… a Piotrek miał taką postawę, że poboli i przestanie. Iść trzeba. To nas łączyło – opowiada Marcin. Na Chan Tengri weszli jako jedyni z całej wyprawy.

Rok później Piotr zderzył się z pierwszą przeszkodą nie do przejścia. Poległ na Piku Pabiedy.

– Myślałem, że się zniechęci. W pewnym momencie był zrezygnowany. Bardzo szybko przeszedł w góry wysokie, nie wiedział, że czasami tak jest, że łapiesz kryzysy. Wtedy trzeba je przeczekać – mówi Marcin, który na szczyt wszedł jednak samotnie.

Wakacje na K2
Piotr nie zrezygnował ze wspinania. Któregoś dnia dostali maila od Artura Paszczaka, szefa warszawskiego klubu: „Cześć chłopaki, czy nie mielibyście ochoty spędzić trzymiesięcznych wakacji w temperaturze minus 40?”. Wiadomość była zatytułowana K2. Wyprawę organizował sam Krzysztof Wielicki.

Piotrek bardzo chciał jechać, ale bał się powiedzieć żonie. Odpisał: „Sorry Paszczu, ale Olga i uczelnia”. Rzucił jej jakoś mimochodem, że była fajna oferta ale z niej zrezygnował. Nie mogła uwierzyć…

– Powiedziałam mu, że jeśli teraz tego nie wykorzysta, to nigdy już takiej szansy nie będzie. Mówiłam do kumpli: „Zobaczcie, miał taką propozycję i odmówił”. Zadzwonił do Krzyśka Wielickiego, zapytać czy to jeszcze aktualne. Pojechał – wspomina Olga.

Szli z Marcinem w karawanie jako nowicjusze. Myśleli, że będą czyścić buty i nosić plecaki. Właściwie dopiero przed wyjazdem zaczęli szukać zdjęć i opisów K2 w internecie.

– Po przylocie podczas karawany nie widzieliśmy góry ale powiedziano nam, że w pewnym momencie, gdy będziemy szli z chińskiej bazy do tzw. bazy pośredniej, KA 2 się odsłoni – opowiada Marcin.

Po wyjściu z bazy długo go wyglądali. Jak wygląda naprawdę? Czy jest dokładnie taki jak sobie go wyobrażali?
– Patrzyliśmy na kolejne góry i mówiliśmy zastanawialiśmy się: To ten!, Nie, jest tam, nie, tam, teraz to musi być to!” W końcu zobaczyliśmy… to musi być K2. Zaczęliśmy wynajdywać sobie różne formacje, tutaj żleb, tu coś tam, rozpracowywać górę… – opowiada Marcin. Gdy wyszli na
otwartą powierzchnię, ich oczom ukazał się niezwykły widok. Po prawej  stronie wyrosła monstrualna ściana, przy której ich dotychczasowa „K2” była jedynie małym pagórkiem.

– Staliśmy kilka minut, nie odzywaliśmy się. W momencie gdy zobaczysz prawdziwe K2 nie masz żadnych wątpliwości, że to jest to – mówi.

Podczas wyprawy okazało się, że są najmocniejsi. Piotrek, Marcin i Kazach Denis Urubko, jeden z najlepszych w swoim fachu. Doszli na wysokość 7630 metrów, wyżej niż ktokolwiek przed nimi. Piotrek przypłacił do utratą palca u nogi. Przez jakiś czas… nosił go w formie wisiorka.

W drodze powrotnej do bazy Marcin odwrócił się i zobaczył, że ktoś zbliża się do niego ze sporą prędkością. Sylwetka za chwile stała się wyraźniejsza, to nadbiegał Piotr. Człowiek biegnący na tej wysokości to dość niecodzienny widok…

Zapytał: „Czemu biegniesz?”
Piotr odparł: „Jeszcze przez godzinę będzie działał środek przeciwbólowy. Muszę w tym czasie zrobić jak największy dystans”.

Pobiegli razem.

Piotr zdobył uznanie. Zaczęto wymieniać go wśród obiecujących alpinistów. Drogę do wielkiej kariery utorowało pierwsze zimowe wejście na Sziszępangmę, z Włochem Simone Moro.

Pierwsza próba była nieudana. Podczas drugiej przyszła chwila zwątpienia. Kilka dni przed wylotem do Katmandu nadeszła wiadomość, że góra padła zimą. Uprzedził ich Francuz Jean Claude Lafaille. Za chwilę kolej na wiadomość. Zrobił to jednak poza sezonem i wejście nie zostało zaliczone jako zimowe. Jeśli wejdą, będą pierwsi, przejdą do historii himalaizmu.

Z Simone Moro, jednym z najlepszych obecnie himalaistów świata, porozumiewaliśmy się za pośrednictwem Internetu. Znak czasów.
– Podczas pierwszej, niedanej wyprawy byłem silniejszy od niego. Później sporo trenował i podczas udanego ataku był już bardzo silny. Nigdy nie było takiej sytuacji, żeby jeden musiał na drugiego czekać. Podczas ataku szczytowego byliśmy naprawdę szybcy. Wystartowaliśmy około 8 rano
i w około 4-5 godzin byliśmy na szczycie. Kilka godzin później byliśmy już na dole. Mimo przeraźliwego wiatru i zimna. Szybki w tych warunkach, to znaczy że możesz zrobić 30-40 kroków bez odpoczynku. To nie był facet, który marudził: „Jestem zmęczony, źle się czuję, jestem głodny,
chcę do domu” – pisze Simone.

Wejście na Sziszepangmę zimą zrobiło z niego gwiazdę świata himalaistycznego. Piotr Pustelnik, słynny zdobywca 13. ośmiotysięczników zaprosił go na wyprawę na Annapurnę w 2005 roku.

Pustelnik to w świecie himalaistów legenda. Na co dzień, normalny facet, pracownik BRE Banku. Spogląda ze swojego pokoju, z 13. piętra jednego z  łódzkich wieżowców. Ma widok na kominy. Kilka z nich malował, żeby zdobyć fundusze na wyprawy.

– Spotkaliśmy się w jednym z warszawskich lokali, w „Pędzącym Króliku”, przy Placu Teatralnym. Wyszliśmy z niego prawie w stanie mocno wskazującym, a Piotrek jeszcze musiał wrócić do domu na rowerze. „Pędzący Królik” stał się pewnym symbolem. Później spotykaliśmy się już w lokalu obok, gdzie nie mieli alkoholu – śmieje się Pustelnik.

Trafiony piorunem

To była wyprawa dla niego. Annapurna to jego przekleństwo, tylko jej brakuje mu do kompletu czternastu ośmiotysięczników. Pierwsza wspólna wyprawa, w 2005 roku, nie przyniosła powodzenia. Zaskoczyła ich pogoda. Podczas drugiej było bardzo blisko.

Byli blisko, od szczytu głównego dzieliło ich niecałe 100 metrów. Nie weszli. Po drodze natknęli się na chińskiego wspinacza, który doznał ślepoty śnieżnej. Na tej wysokości, bez pomocy, był już właściwie
martwy. Zrezygnowali z finiszu, by sprowadzić Chińczyka do bazy.

– Wtedy był w życiowej formie. Miałem świadomość, że jestem dla niego za słaby. Właściwie moja rola skończyła się, gdy skojarzyłem go z Hamorem. Idealnie do siebie pasowali – przyznaje Pustelnik.

Później wszystko przychodziło Piotrowi łatwo, jakby od niechcenia. Piotr Pustelnik mówi: „Jego kariera przypominała trochę moją, tyle że w pigułce. Wszystko było przyspieszone”.

W 2006 roklu z Peterem Hamorem zdobył Czo Oju, podczas tej samej wyprawy samotnie wszedł na Broad Peak. Później z Hamorem i jego rodakiem Dodo Kopoldem wspiął się na Nanga Parbat. I znowu z Hamorem, tym razem zrobił w fantastycznym stylu trawers Gaszerbrumów (I i II), co dało mu kolejne dwa ośmiotysięczniki do kolekcji i uznanie na całym świecie. Simone Moro uważa, że był coraz bliżej ścisłej światowej czołówki.
– Miał niezwykłą motywację by spełnić swoje marzenia, stać się sławnym, mieć lepsze życie – uważa Włoch. Ojciec Piotra, również naukowiec, nadużywał alkoholu, to nie była bogata rodzina. Piotr bał się o przyszłość swoją i dzieci, bał się że pójdzie w ślady ojca. To była właśnie jego dodatkowa motywacja.

Dlatego ta „łatwizna” to tylko pozory. Piotrek mocno się przygotowywał. Codzienne treningi na ściance wspinaczkowej, jazda na rowerze, w końcu bieganie… nie jakieś tam, ale bieganie maratonów. Poniżej trzech godzin. Był w życiowej formie. – Myślę, że mógł być nowym Kukuczką – uważa Simone.

Podczas kolejnej wyprawy na Annapurnę musieli zrezygnować z powodu załamania pogody. Piotrek napisał żonie sms-a. „Cześć, jesteśmy na 7 tysiącach metrów, właśnie dostałem piorunem”. Kilka godzin wcześniej nie było im do śmiechu. W pewnym momencie znaleźli się w samym środku burzy.
Wtedy trzeba zejść na dół, bo błyskawice uderzają zawsze w najwyższy punkt. Pioruny uderzając w powierzchnie rozpryskiwały się i trafiały „odłamkami” w Morawskiego, Hamora i Pustelnika.

Wydawało mu się, że jest nieśmiertelny

– Jest to cholernie bolesne. Nie zabija ale jeśli stracisz równowagę, to jest po tobie. Szczególnie na Annapurnie, gdzie po jednej stronie grani jest bardzo stromo – mówi Pustelnik. Bali się o życie. Odetchnęli dopiero po 6 godzinach marszu.

– Otarliśmy pot z czoła… – mówi Pustelnik.

To była wyprawa absolutnie niezwykła. Piotr zapamiętał z niej też najbardziej dziwaczne ze swoich spotkań w Himalajach. W swoich pamiętnikach pisał: „Siedzę na grani i patrzę na człowieka, który siedzi obok mnie. Idzie ze mną od samego wierzchołka. Wiem, że go nie powinno tutaj być. Nie powinno być nikogo oprócz mnie. Nie podejdę, bo jest zbyt daleko, a ja jestem zmęczony. Nie ma go tak naprawdę. Wstaję. On też. Schodzimy razem. Kiedy zmęczony wpełzam do namiotu on zostaje na
zewnątrz. Gotuję śnieg na wodę, chwilowo o nim zapominam. Kiedy się wychylam z namiotu, nikogo nie ma”. Później wyglądał czasem tej zjawy na ławce w warszawskim parku.

Na Annapurnie nie udało się. To już trzecie podejście. Trudno. Uda się następnym razem. Simone Moro uważa, że to była kwestia czasu.

– Miał wielkie plany. Chciał wejść na wszystkie ośmiotysięczniki, ale nie jakoś banalnie. Chciał to zrobić po swojemu, nowymi trasami, trawersami. Jedyne o co się martwił to o finanse – pisze Simone.

Żeby wyjechać na Dhaulagiri i Manaslu zapożyczył się u rodziny i znajomych. Będzie sukces, to pieniądze się zwrócą. Proste.
Urszula Domańska- żelazna, promotor Piotra, jak zwykle przyrządziła mały poczęstunek. Zawsze robiła to przed jego wyprawami w góry. Na Politechnice Warszawskiej wszyscy wiedzieli, który pokój należy do Piotra. Cały wyklejony plakatami i pamiątkami z wypraw, ozdobiony ramami od rowerów, starymi siodełkami.

– Gdyby ktoś zapytał, który należy do Piotra wystarczyło powiedzieć: „Zajrzyj do wszystkich to rozpoznasz” – mówi Aneta Pobudkowska, koleżanka Piotra z uczelni. Ze względu na rodzaj wykonywanej pracy na Politechnice nazywali go „wysokociśnieniowcem”. Jego praca miała
wykorzystanie przy kosmetykach. Na uczelni wspierali go i pasjonowali się jego wyprawami, chociaż czasem narzekali, że za bardzo zaniedbuje pracę naukową. Znajomi z uczelni namawiali go, by się zdecydował. Ale Piotr nie wiązał z karierą naukową przyszłości.

– Chciał żyć z robienia zdjęć i z prelekcji. Związać swoje życie z górami – mówi Pustelnik.

Zdjęcia to była jego pasja. Na każdą wyprawę zabierał obowiązkowo aparat, zeszyt i długopis. Wszystko notował. Prowadził dzienniki. Sam siebie nazywał grafomanem. Wchłaniał niezwykle szybko wiedzę. Na jednej z wypraw w dwa dni przeczytał „Wahadło Foucaulta” Umberto Eco. Tyle samo
zajęło mu przeczytanie „Historii Europy” Normana Daviesa. Wrzucał na uszy słuchawki, włączał „Pink Floyd”, „Led Zeppelin”, albo jakąś elektroniczną muzykę i czytał. Zaczytywał się zwłaszcza w historii. Był warszawiakiem i kochał stolicę, wręcz się nią pasjonował. Wolny czas spędzał odkrywając nowe miejsca w swoim mieście by później pokazać je znajomym. Na inną wyprawę wziął z kolei podręcznik do nauki Photoshopa. Pustelnik z niedowierzaniem pokręcił głową. Piotrek przeczytał „cegłę”
jak jakieś pasjonujące opowiadanie.

Dhaulagiri. Właściwie żadne wielkie wyzwanie dla kogoś takiego jak Morawski. Razem z Hamorem chcieli tę górę zdobyć niejako przy okazji. Może nawet ją zlekceważyli…

– Góra jak każda inna, nie chciałbym jej umniejszać ale mieliśmy tu się tylko przygotować na Manaslu – mówi Hamor. Spotykamy się w Popradzie, w hotelu o tej samej nazwie. Niedaleko dworca autobusowego. Przy dobrej pogodzie widać stąd Gerlach. Peter prowadzi coś w stylu agencji
turystycznej. Uczy wspinaczki. Pustelnik mówi, że Peter i Piotr byli od siebie niemal uzależnieni. Stworzyli jak twierdzi: „Doskonały duet, można nawet powiedzieć, że to był drugi najlepszy duet jaki chodził w tym czasie po Himalajach”.

Tego dnia schodzili z drugiego obozu do bazy. Właściwie biegli po płaskim odcinku, który przypomina gigantyczne boisko piłkarskie. Hamor na chwilę się pochylił. Gdy podniósł głowę, Piotra już nie było.

„No tak, szczelina” – pomyślał.

Każdy himalaista kilka razy w życiu wpada w szczelinę. Nic specjalnego. Piotr wpadł w taką z gatunku najgorszych. Zabójczy 25 metrowy lejek. Zakleszczył się. Znalazł się między dwiema bryłami lodu.

Hamor wezwał pomoc i zjechał do niego. Czas uciekał. W pewnym momencie doszło do niego, że wygląda to dramatycznie. W tych warunkach najlepsi himalaiści umierają po godzinie z wyziębienia organizmu. Piotr był uwięziony już trzecią… Wytrzymał kilkakrotnie więc niż w tych warunkach mógłby wytrzymać przeciętny człowiek.

– Nie mogłem nic zrobić tylko trzymać go w świadomości. Gadaliśmy. To była taka rwana rozmowa, „trzymaj się, dasz radę, musisz wytrzymać”. Nie pozwoliłem mu się żegnać. To by oznaczało, że się poddał – mówi. Po trzech godzinach z bazy dotarła ekipa TOPR-owców. Wyciągnęli Piotra.

Hamor wjechał po kilku minutach na górę i zobaczył, że lekarz płacze…

Zrozumiał, że to koniec.

– Piotr był jak tur, torował drogę, niezwykle silny – mówi Hamor. W starciu z górami nawet ten, wydawałoby się nadczłowiek, musiał polec. Okrutne jest to, że stało się to w tak banalnych okolicznościach. Na tym prostym ale jednak niezwykle podstępnym terenie zlekceważył zasady
bezpieczeństwa. Jakby zapomniał, że chodzenie po górach to coś zupełnie innego niż zwykłe przejście przez pasy. Olga mówi, że „Wydawało mu się, iż jest nieśmiertelny”. W końcu nigdy nic poważnego mu się nie stało. Jeśli nie liczyć odmrożonego palca, właściwie nigdy nie miał choćby najmniejszego wypadku.

Olga Morawska powoli dochodzi do siebie. Właśnie wróciła z Nepalu. Pod Dhaulagiri postawiła pamiątkowy czortem i wmurowała tablicę. Mówi, że jest znacznie lepiej, że bardzo jej ta podróż pomogła. Jest znowu pełna zapału. Przygotowuje się do napisania książki o Piotrku. Chce
wykorzystać jego zapiski. Rozmawia też w sprawie filmu dokumentalnego.

Zdjęcie przysłał mi do wykorzystania Simone Moro.

Comments (1)