Archive for Wielki Widzew cz.2

Pogromcy gigantów

Na weekend ku pokrzepieniu serc druga część opowieści o wielkim Widzewie, który na początku lat 80-tych był jedną z najlepszych europejkich drużyn. Tekst robiliśmy z Romkiem Brzozowskim w serii „Top 10 najlepszych polskich występów w europejskich pucharach”

Pogromcy gigantów

Gdy schodziliśmy z boiska kibice na trybunie The Kop wstali i bili nam brawo. Przeszły mnie dreszcze, to było zupełnie niezwykłe uczucie – wspomina Włodzimierz Smolarek, napastnik Widzewa. Kilka chwil wcześniej sędzia odgwizdał koniec meczu. Liverpool wygrał u siebie z Widzewem 3:2, ale wcześniej w Łodzi poległ 0:2 i to mistrz Polski awansował do półfinału Pucharu Mistrzów.
Dzięki temu Widzew może rościć sobie prawo do tytułu największej klubowej drużyny w historii polskiej piłki. Dwa lata wcześniej pozostawił w pokonanym polu Manchester United i Juventus, teraz Liverpool, być może najlepszą ówcześnie drużynę świata.

Gruntowny remont
– Nie zapominajmy jednak, że te dwa zespoły Widzewa znacznie się różniły – mówi Władysław Żmuda, ówczesny szkoleniowiec łódzkiej jedenastki, który był zmuszony w ciągu dwóch lat znacznie przebudować drużynę. Przede wszystkim odszedł Zbigniew Boniek, najlepszy piłkarz, lider zespołu.
– Zbyszek był mózgiem, decydował niemal o wszystkim. Teraz nie było piłkarza, który mógłby mieć aż taki wpływ na zespół, dlatego zdecydowałem się rozłożyć odpowiedzialność na kilka osób. Część obowiązków miał przejąć Krzysiek Surlit, część Zdzisiek Rozborski, część Mirek Tłokiński, który przecież od dłuższego czasu domagał się wręcz, by uznano go za lidera – mówi Żmuda.
Poza Bońkiem odeszli też: środkowy obrońca Władysław Żmuda, lewy obrońca Andrzej Możejko, skrzydłowy Marek Pięta.
– Potrzebowałem wysokiego obrońcy w miejsce Żmudy. Idealnym kandydatem był Roman Wójcicki ze Śląska. Na lewą stronę poszedł Krzysiek Kamiński, którego przekwalifikowałem z pomocnika, do zespołu doszło też kilku młodych piłkarzy, których znalazłem w reprezentacji juniorów, między innymi Wiesiek Wraga i Mirek Myśliński. Do ataku doszedł Marek Filipczak. Kilku podstawowych zawodników zostało, ale była to jednak inna drużyna. Miała jednak ten sam charakter. Można powiedzieć, że zawodników dobierałem właśnie pod kątem owego słynnego widzewskiego charakteru. To musieli być ludzie, którzy nigdy się nie poddają – mówi Żmuda.
Nieco w cieniu zostawał Józef Młynarczyk. – Józio bardzo mało mówił, nie chciał rządzić, ale dla młodych chłopców był prawdziwym idolem, podziwiali go – opowiada trener. – Fajne było też to, że starsi gracze bardzo dobrze przyjmowali młodych.
Nie znaczy to jednak, że nie bali się o miejsca.

Nowy – stary Widzew
Krzysztof Surlit zostawał po godzinach by eliminować swoje słabości.
– To był chłopak z kompleksami, nie można było go za dużo krytykować, tylko delikatnie zwrócić uwagę. Czasem nawet gotów był trenować takie podstawowe techniczne sprawy. Miał jednak dość duży rozrzut. Czekał aż wszyscy wyjdą, bo nie chciał pytać przy innych zawodnikach i prosił mnie, żebym trochę z nim poćwiczył po zajęciach – mówi Żmuda.
Autorytetem był też Andrzej Grębosz. – Chłopcy bardzo go szanowali i bardzo lubili. Wiedzieli, że mogą sobie pożartować z nim. No i oczywiście z niego, bo „Adaś” nigdy się nie obrażał – mówi Żmuda.
Największe problemy Żmuda miał ze skompletowaniem ataku.
Dlatego w sezonie 1982/83 w ofensywie zagrał Tłokiński.
– Mirek był taki, że chciał wszystko robić. Kiedyś powiedziałem, że mamy problem z napastnikiem, to on od razu wypalił: – Ja mogę grać w ataku, dam sobie radę. Popatrzyłem niepewnie, ale odpowiedziałem: „Ok, spróbujesz”. Spróbował i był naprawdę dobry. Strzelil 15 bramek w sezonie, był naszym najlepszym strzelcem – mówi Żmuda. A Tłokiński swoją uniwersalność potwierdził właśnie w meczach z Liverpoolem. W pierwszym grał jako napastnik, w drugim zastąpił Andrzeja Grębosza na środku obrony. Chociaż w ataku zagrał zaledwie co trzeci mecz, zarówno w lidze polskiej jak i w Pucharze Mistrzów, to jednak i tu, i tu zajął pierwsze miejsce w klasyfikacji strzelców. W lidze polskiej wspólnie z Mirosławem Okońskim, w Pucharze Europy z Paolo Rossim… może robić wrażenie.
Żmuda utrzymał tradycyjne środowe gierki – legendarne treningi Widzewa, na których piłkarze wrzucali banknoty do kapelusza i walczyli o kasę.
Zlikwidował jednak palenie. Za czasów Jacka Machcińskiego kopcili wszyscy, czasem w kącie, czasem nawet w szatni czy w autobusie jadącym na mecz. Trener, asystent, zawodnicy…
– Jestem wielkim przeciwnikiem papierosów, dlatego wprowadziłem absolutny zakaz palenia. Zdarzało się, że jechaliśmy na mecz autokarem i nagle ludzie zaczęli odczuwać wielką potrzebę… zatrzymywaliśmy się, wyskakiwała grupa piłkarzy i kopcili – mówi Żmuda, który był zupełnie innym szkoleniowcem niż jego poprzednik Jacek Machciński, prawdziwy naturszczyk, zwolennik teorii, że zespół należy wybrać i tak nim kierować by zawodnicy mieli przekonanie o pełnej demokracji. Był jakby jednym z piłkarzy, zwracano się do niego „per pan” ale traktowano jak kolegę.
Żmuda to taktyk, psycholog. Mówiono, że jest za dobry dla piłkarzy, on sam się z tym nie zgadzał. – Po prostu uważam, że najważniejsza jest spokojna, rzeczowa rozmowa – mówi.
Można powiedzieć, że Widzew został szybko i sprawnie przebudowany.
Żmuda mówi tak: – Kiedyś, jeszcze za czasów Zbyszka Bońka graliśmy jakiś turniej a najważniejsi gracze wyjechali na kadrę. Boniek w autobusie powiedział: „Bez nas ten zespół przegra wszystkie mecze”. Młodsi zawodnicy to słyszeli, dlatego założyłem się o koniak, że wygramy przynajmniej dwa z czterech spotkań. Wygrałem. Widzew jednak mógł istnieć bez wielkich gwiazd.

Legenda Boba Paisleya
W pierwszej rundzie sezonu 1982/83 Widzew trafił na maltański Hibernians Paola. Kaszka z mleczkiem. W drugiej przeciwnik był już poważniejszy. W składzie Rapidu Wiedeń występowali przecież zawodnicy z najwyższej europejskiej półki, choćby Antonin Panenka, wielka gwiazda reprezentacji Czech i strzelec najsłynniejszego karnego w historii futbolu, czy Hans Krankl, genialny snajper, już wtedy mający na koncie tytuł króla strzelców Primera Division. Przegrana 1:2 w Wiedniu ale zwycięstwo 5:3 w Łodzi dały Widzewowi awans. Teraz miała nadejść najtrudniejsza przeszkoda – Liverpool legendarnego Boba Paisleya.
Już wtedy zespół z miasta Beatlesów miał na koncie trzy tytuły klubowego mistrza Europy. Paisley po sezonie miał odejść w glorii jednego z największych trenerów w historii. Jego nazwisko było potem wielokrotnie przywoływane, choćby w kontekście ostatniego finału Ligi Mistrzów. Gazety przypominały przecież, że Alex Ferguson miał szansę wyrównania rekordu Paisley’a, który jako jedyny menedżer sięgnął trzykrotnie po najważniejsze trofeum Starego Kontynentu. Po finale w Rzymie, gdy pokonał Borussię Moenchengladbach stwierdził: To nie pierwszy raz gdy pokonałem tu Niemców, poprzednio było to w 1944 roku, wjechałem w swoim czołgu i wyzwoliliśmy miasto”. Po debiucie Alana Kennedy’ego wyznał: „Zabili nie tego Kennedy’ego” lub… „Jeśli jesteś w polu karnym i nie wiesz co zrobić z piłką, po prostu strzel do bramki a pozostałe opcje przedyskutujemy później”.
Oto Bob Paisley, uznany niedawno przez gazetę „The Times” za szóstego najlepszego menedżera w historii futbolu. Jego wielkość złamał Widzew lub zbyt duża pewność siebie…
Żmuda opowiada: – Przed pierwszym meczem pojechałem do Manchesteru na mecz z Liverpoolem, nagrywaliśmy go. Później wracałem z Liverpoolem, siadłem koło Paisleya i o wszystko go pytałem, a on… po prostu odpowiadał. Opisywał swoich zawodników. Był po prostu niezwykle pewny siebie. Z kolei do Łodzi na obserwację przyjechał jego asystent. Przyszedł na trening popatrzył 10 minut, machnął ręką i poszedł się napić.
Żmuda wrócił do Łodzi z Liverpoolu w poniedziałek rano, dwa dni przed meczem. Zastał żałosny widok.
Krzysztof Kamiński: Wszyscy się pochorowaliśmy. Pojechaliśmy do Spały i zamiast trenować, leżeliśmy w łóżkach. Żmuda wziął zespół na spacer, we wtorek był lekki trening, w środę Widzewiacy nie mogli pozwolić sobie nawet na odrobinę wątpliwości. Na stadionie ŁKS przyszło 45 tysięcy kibiców…
Liverpool przyjeżdżał jako wielki faworyt.

Papież przewidział
Kamiński: – To była fantatsyczna drużyna. Znaliśmy ich nazwiska, cała Europa znała. Kenny Dalglish, Ian Rush… Wiedzieliśmy, że same umiejętności nie wystarczą, że są lepszymi piłkarzami.
Tłokiński: – Przed meczem po raz pierwszy w historii mojej gry w Widzewie baliśmy się, że rywal jest poza naszym zasięgiem. Liverpool był przecież obrońcą Pucharu Europy. Poszliśmy nawet do prezesa, aby zmienił system premiowania. Dotychczas Ludwik Sobolewski płacił za przejście kolejnej rundy. Tym razem chcieliśmy, aby zapłacił nam za punkty. Czyli jeśli np. wygramy w Łodzi, a odpadniemy po rewanżu, to coś byśmy i tak zarobili. Pan Sobolewski się nie zgodził. „Dam wam więcej, ale wyeliminujcie ich” – stwierdził. Miał większą wiarę w nasze możliwości niż my sami.
Żmuda: Przypomniałem chłopakom, że przecież papież powiedział nam, że tego meczu nie przegramy. No to chyba przegrać nie możemy…
Z Janem Pawłem II widzewiacy spotkali się na kilka tygodni przed meczem. Załatwił to przewodnik, niejaki Johny River, przyjaciel Zbigniewa Bońka. Ojciec Święty przyjął piłkarzy Widzewa o 6 rano w swojej osobistej kaplicy w Watykanie. – Zastanawialiśmy się, co na siebie założyć, w końcu wybraliśmy dresy, tak by wszyscy wyglądali jednakowo – mówi Żmuda. – Jan Paweł II był w znakomitej formie, sporo o nas wiedział, znał się na piłce. Z każdym starał się zamienić słowo.
Wizyty nie zapomni Wiesław Wraga, którego Ojciec Święty pogłaskał po głowie… ale o tym później.
Słowa Jana Pawła II okazały się prorocze.
– Clive mój kolega z Anglii powiedział, że Jan Paweł II nie da nam przewagi, bo przecież kilka tygodni wcześniej był też na mszy w katedrze w Liverpoolu. A jednak? – śmieje się Wojciech Filipiak, dziennikarz z Łodzi, naoczny świadek wydarzeń.

Trzęsienie ziemi w Łodzi
Na wszelki wypadek trener Widzewa przygotował plan taktyczny.
– Trener był w szatni bardzo spokojny, jeśli miał jakieś obawy przed Liverpoolem to nie dał tego odczuć. Był nawet pewny siebie, był pewien, że ma dobrą taktykę – mówi Roman Wójcicki.
Żmuda: – To było dość proste. Zaobserwowałem, że Liverpool gra dość prostym systemem w obronie. Przesuwali się całą linią do przodu i do tyłu. Mirek Tłokiński i Włodek Smolarek przesuwali się razem z nimi i w odpowiedniej chwili mieli dostawać z pomocy podania krzyżowe.
W pierwszej połowie naciskał Liverpool, a Widzew starał się wyprowadzać kontrataki. Młynarczyk i Grobbelaar zachowali czyste konta. – Wtedy już wiedzieliśmy, że nasze szanse są coraz większe. Nie byliśmy od nich gorsi – wspomina Żmuda.
Na boisku praktycznie nie istniał Kenny Dalglish, kreator gry Liverpoolu.
Tadeusz Świątek: Dostałem za zadanie indywidualne pilnowanie Kenny Dalglisha, ikony Liverpoolu a zarazem mojego idola, bo z zagranicznych klubów od zawsze uwielbiałem The Reds. No i w drugiej minucie meczu w Łodzi tenże Dalglish wszedł mi brutalnie w nogi. Wywołał we mnie sportową złość. Skończył się szacunek. Jak ocenił później trener Żmuda, on nawet dobrze piłki nie powąchał. Pamiętam, że po meczu szedłem przez halę ŁKS zatrzymał mnie Antoni Piechniczek, ówczesny selekcjoner reprezentacji i złożył szczere gratulacje.
Pierwszego gola zaraz po przerwie strzelił Tłokiński.
– Był to efekt przemyślanej taktyki. Trener Żmuda nakazał mi, abym przy każdym dośrodkowaniu, czy strzale był jak najbliżej Grobbelaara. Oczywiście mogło się zdarzyć, że przez 90 minut nic by to nie dało, ale od tego jest napastnik, by być cierpliwym i zdyscyplinowanym – mówi Tłokiński.
Druga bramka padła po kontrataku wyprowadzonym przez Andrzeja Grębosza. Obrońca Widzewa wymienił podania z Włodzimierzem Smolarkiem i dośrodkował przed pole karne. A tam był malutki Wiesław Wraga. Strzelił z 16 metrów głową… którą wcześniej pogłaskał Jan Paweł II. Grobbelaar nie miał szans.
– Może coś w tym było? – zastanawia się dzisiaj Wraga, który gola strzelił 10 minut po tym, jak wszedł na boisko w miejsce Filipczaka. Ta bramka został zapamiętana jako jedna z najważniejszych w historii Widzewa.
Tłokiński opowiada: – Nie jestem zazdrosny, że z tego meczu większość kibiców pamięta bramkę Wiesia. Moje trafienia nie były tak spektakularne. Gol Wragi zasługuje na to, by być tym niezapomnianym. Był wyjątkowy z wielu powodów. Strzelił go najmniejszy piłkarz na boisku, głową, z 16 metrów, w dolny róg bramki. To wszystko w meczu przeciwko najlepszej drużynie Europy. Takie gole zdarzają się raz na wiele, wiele lat.

Kto krył Rusha?
Anglikom spodobało się kilku piłkarzy. Głośno było m.in. o Włodzimierzu Smolarku i o Romanie Wójcickim, który doskonale stopował ich najlepszego napastnika Iana Rusha.
– Był wszędzie, szybko się przemieszczał, bardzo trudny rywal, zdecydowanie zalazł mi za skórę – mówi Wójcicki. Dziennikarze z Anglii sugerowali, że świetnie spisałby się w tamtejszej lidze, pasował idealnie. – Szkoda, że nigdy nie dostałem propozycji, marzyłem o tym – mówi Wójcicki. A Rush? Niewiele pograł, chociaż rzeczywiście był wszędzie, bo Krzysztof Kamiński z kolei uważa, że to on grał przeciw Walijczykowi.
– Było trudno, ale daliśmy radę. Nie był taki straszny – śmieje się Kamiński, który zresztą sam przyznaje że nigdy nie słynął ze skromności.
– Gdy jeszcze grałem w Żyrardowie, przyjechałem z kolegą na mecz Legii, popatrzyłem i powiedziałem do mojego kolegi: „Wiesz co, myślę że spokojnie dałbym sobie z nimi radę” – śmieje się piłkarz, który zaczynał karierę jako napastnik, skończył jako obrońca.
Skąd wrażenie, że obaj kryli Rusha?
Tłumaczy Żmuda: – On był bardzo niebezpieczny, ale tak naprawdę w obronie graliśmy strefą. Nie dawałem indywidualnego krycia, bo po prostu rywal miał zbyt wielu zawodników, których trzeba było indywidualnie pilnować. To nie miało sensu.
Tadeusz Świątek przyznaje, że odetchnął z ulgą: – Przed meczem w Łodzi udzieliłem wywiadu Tomkowi Zimochowi z Polskiego Radia. Powiedziałem, że oglądaliśmy mecze Liverpoolu na wideo i moim zdaniem Anglicy wcale nie są tacy silni, jak wskazywałyby ich wyniki w lidze. Później się zastanowiłem, co palnąłem. „Pojadą nas siódemką, i pięknie będę wyglądał z tym moim wywiadem” – martwiłem się. Na szczęście stanęło na moim – wspomina prawy obrońca Widzewa.
Na pomeczowej konferencji prasowej Żmuda starał się zachować dyplomację. Paisley sypał żartem, ale wciąż nie przyjmował do wiadomości, że jego zespół może odpaść.
– Dzisiaj Widzewowi pomógł Jan Paweł II, ale myślę, że przejdziemy do kolejnej rundy – stwierdził.
– Ależ on mnie wtedy zdenerwował, miałem takie poczucie że wciąż uważa nas za znacznie słabszych – mówi Żmuda.
Widzew był na ustach Europy. Mirosław Tłokiński uważa, że właśnie ten mecz był najważniejszym w historii Widzewa.
– Graliśmy z wielkimi klubami, ale ten mecz w Liverpoolu był tym najlepszym. Oczywiście nie graliśmy jak dzisiejsza Barcelona – finezyjnie, technicznie. Raczej jak Manchester United. Każdy atak był szybki, nie było zmiany tempa, wycofywania piłki, kalkulowania – mówi legenda Widzewa.
Anglicy zapamiętali Polskę jako kraj ubogi lecz gościnny.
Martin Tyler, komentator telewizyjny pisał: „Ubóstwo w Polsce było bardzo widoczne, mimo że przyjechaliśmy na tak krótko. Nigdy nie zapomnę uśmiechu i wdzięczności starszej pracownicy hotelu, gdy David Hodgson dał jej tabliczkę czekolady. Jest za to bogactwo ducha u tych ludzi o ciepłych sercach, a najlepiej świadczy o tym wielki banner, z którym kibice paradowali przed hotelem: „Zgadza się, nie mamy nic w naszych sklepach, ale i tak pokonamy Liverpool”.

Próba sił na stołówce
Do miasta Beatlesów Widzew nie jechał w roli faworyta. Liverpool mógł odrobić każdą stratę, łodzianie o tym wiedzieli. Tym bardziej, że byli poważnie osłabieni. W obronie za kartki nie mógł zagrać Grębosz.
Żmuda mówi: Cóż, mieliśmy przecież Mirka Tłokińskiego. Mógł grać wszędzie. Chciał wziąć odpowiedzialność, dlatego postawiłem go na obronie.
– Wciąż mieliśmy do nich ogromny szacunek, wiedzieliśmy że stać nas na awans ale wiedzieliśmy też, że to jedna z najlepszych drużyn w Europie – mówi Smolarek.
Paisley w przedmeczowym programie wydawanym przez klub pisał tak: „Tak, znamy wynik. Jestem przekonany, że będzie to wielki mecz i mamy szansę awansować do półfinału. I nie mówię tego dla samego gadania”. Paisley przypomniał mecze ze Śląskiem Wrocław w III rundzie Pucharu UEFA, wygrane w listopadzie i grudniu 1975 roku 2:1 i 3:0. Zaznaczył jednak, że Widzew jest drużyną lepszą od Śląska, przypomina raczej Dynamo Drezno (Liverpool wygrał z Niemcami po ciężkich bojach, 0:0 i 2:1, w ćwierćfinale Pucharu UEFA w sezonie 1975/76). Trener Liverpoolu dodawał: „Mówiąc krótko, Widzew jest dobrą drużyną i co najważniejsze, o dwa gole za dobrą”. Na wszelki wypadek przypomniał mecze, w których angielskie drużyny wracały z „dalekich podróży”.
Anglicy woleli się jednak asekurować. Dzień przed meczem piłkarze Widzewa nie mogli o czasie rozpocząć rozgrzewki. Anglicy tłumaczyli, że taki mają regulamin.
– To miały być takie małe gierki, który wytrąciłyby nas z równowagi. W dniu meczu, gdy jedliśmy śniadanie, cały zespół Liverpoolu przeszedł przez naszą stołówkę. Po prostu przeszli, groźnie patrzyli. To banalne zagrywki, chcieli pokazać nam, że mają przewagę psychologiczną. Skończyliśmy jeść i rzuciłem komendę: „Teraz my idziemy przez ich stołówkę”. Muszą wiedzieć, że się ich nie boimy” – opowiada Żmuda.

Zasłużyli na szacunek
Rewanż to nerwy. Co jeśli Liverpool strzeli pierwszy gola? Żmuda mówi: – Na pewno musieliśmy uważać na początek, gdyby strzelili pierwsi, mielibyśmy poważne problemy…
W 14. minucie strzelili. Konkretnie Phil Neal z karnego. Marek Filipczak niepotrzebnie wystawił ręce w polu karnym, jakby chciał złapać piłkę. Sędzia nie miał wątpliwości.
Ale Widzew nie poddał się. Widzew nigdy się nie poddawał.
Za chwilę na polu karnym Liverpoolu Włodzimierz Smolarek został sfaulowany przez Bruce’a Grobbelaara i do karnego podszedł Tłokiński.
– To był najważniejszy gol w moim życiu. Nie najtrudniejszy technicznie, ale bardzo obciążający psychicznie. Kiedy szedłem do wykonania karnego, miałem w głowie setki myśli. Co zrobię jak nie strzelę? Jak zareagują kibice? Jak działacze? Co powie rodzina? Czy zdołamy to odrobić? Wiedziałem, że muszę strzelić silnie po ziemi, bo murawa była bardzo śliska . Podczas wykonywania miałem uczucie całkowitej izolacji z otoczeniem, jak ktoś zamknięty w szklanej kuli. Pamiętam tylko wrzask kibiców Liverpoolu, po strzeleniu bramki. Grobbelaar rzucił się we właściwą stronę, ale nie miał szans na złapanie piłki – wspomina Tłokiński, uważany wówczas za lidera drużyny.
Po przerwie drugiego gola strzelił Włodzimierz Smolarek. Widzew wymienił kilka efektownych podań, piłka w końcu trafiła do Marka Filipczaka i ten mógł się w końcu zrehabilitować za głupiego karnego.
– Wtedy wiedzieliśmy już, że jesteśmy blisko celu, ale staraliśmy się nie tracić koncentracji – mówi Smolarek. – Niesamowite było to, że doping nie osłabł nawet na minutę, to co działo się na trybunach, było absolutnie fantastyczne.
Liverpool strzelił w końcówce dwa gole, ale było już za późno. Widzew awansował do półfinału!
– Gdy schodziliśmy kibice wstali i bili nam brawo. Standing Ovation na Anfield? Jedyne przeżycie w swoim rodzaju – mówi Smolarek, który, wraz z Tłokińskim opuszczał boisko w czapkach angielskich policjantów. To wyraz szacunku od funkcjonariuszy za znakomitą grę.
– Ten mecz był bardzo stresujący. Schudłem 4 kilogramy i nie był to tłuszcz. Raczej odwodnienie na skutek stresu – mówi Tłokiński.
Prasa napisała, że Anglików Polacy pokonali na dwóch frontach. Również w ćwierćfinale Aston Villa, obrońca tytułu, musiała uznać wyższość Juventusu Turyn, a fantastyczne mecze rozgrywał wtedy Zbigniew Boniek.
W półfinale z Juventusem Turyn nie poszło już tak dobrze. Widzew przegrał w Turynie 0:2, a u siebie zremisował 2:2.
Kamiński: – Myślę, że Zibi nas rozgryzł, cóż trudno mieć pretensje, teraz miał nowego pracodawcę.
Wójcicki: – To był zespół jednak lepszy niż Liverpool, bardziej dojrzały. Wystarczy spojrzeć na skład, kilku mistrzów świata, do tego Platini i Boniek.
Żmuda: – Juventus był jednak nie do przejścia.

Imperium przed upadkiem
Widzew choć nie awansował do półfinału, to przeszedł do historii polskiej piłki jako zespół, który w ciągu kilku sezonów pokonał najlepsze drużyny świata. Historia klubu z Łodzi w tym okresie dzieli się jednak na dwa etapy – z Bońkiem i bez.
– Ten pierwszy zespół był bardziej romantyczny. Piłkarze trzymali się razem przed meczami i po. Drugi Widzew był jednak bardziej profesjonalny, mniej rodzinny – ocenia Wojciech Filipiak.
Mirosław Tłokiński tak opisuje różnice: – W pierwszym Widzewie nikt nie potrzebował starszego brata. Wszyscy byliśmy równi, mocni, tak samo ważni. To była właściwa DRUŻYNA z CHARAKTEREM. Piłkarsko ten stary Widzew był dobry. Na papierze nawet lepszy, bo grali w nim piłkarze o wielkich nazwiskach. Gdy odchodzili Zbyszek Boniek i Władek Żmuda, wszyscy pisali , że bez nich Widzew spadnie do drugiej ligi. Nie spadł. Ba, awansował do czwórki najlepszych w Europie. To ten i tylko ten sezon i ci zawodnicy pozwolili na używanie nowej nazwy, formuły dotyczącej zespołu: WIELKI WIDZEW – mówi Tłokiński. Trudno mu się dziwić, w końcu w tej drugiej drużynie odgrywał znacznie ważniejszą rolę.
Szkoda tylko, że w ciągu zaledwie dwóch sezonów wszystko się popsuło. Szefowie klubu nie potrafili znaleźć następców tych, którzy wyjeżdżali za granicą. Hitem miał być Dariusz Dziekanowski, który przyszedł do klubu za 21 milionów złotych. Gigantyczna suma dla utalentowanego zawodnika, który jednak zniszczył atmosferę w zespole.
Ostateczne rozbicie zespołu część starszych piłkarzy zarzuca Orestowi Lenczykowi.
– Zabił widzewski charakter. Narzucał swoje idee, nie rozmawiał z zawodnikami, starał się zepchnąć najważniejszych piłkarzy do poziomu początkujących juniorów. To nie mogło się udać – mówi Krzysztof Kamiński.
Żadne imperium nie jest wieczne, szkoda jednak że to widzewskie było tak krótkotrwałe…

9 Komentarzy